- Pszem pani, dramat. Mąż katar, ja - zawał. Przewiało nam nery, płuca, portfele, dobrze pani słyszy, helikoptere... A mój mąż racjonalista, wie pani, lubi grunt czuć pod nogami, więc twarde mieliśmy lądowanie. Ja głos, on - zdarł podwozie. Ale nie, nie najgorzej... Poszliśmy później na plażę, myślę sobie: łydki mam zgrabne, to pokażę. Mąż coś łowi, ja połowię. Ale pani, jakiś pech, zero chłopów, chmara mew. Woda zimna, w wodzie jakieś gadziny. I szukam ja w mężu nieszczęścia przyczyny. I jak wrzasnęłam, tak z nieba lunęło...
- Coś takiego?
- Pszem pani było to zeszłej niedzieli, z mężem żemśmy se siedzieli. Tfu! Na Przylądku Nadziei!