Tak.
Irlandia to na pewno kobieta, ze skłonnością do łzawych poranków, zwiewnych
sukienek, burzliwych monologów i mgiełek zapachowych. Piękna i nie do
zniesienia. Troskliwa jak tutejsze zasiłki. Zmienna jak pogoda, chmurzasto–humorzasta.
Uprzejma jak rzucane bezwarunkowo „hałarju”. Taka kobieta szumi w głowie,
bardziej niż imbirowy chmiel, kiedy wieczorami słucha się irlandzkiego folku w
pubach. „Szuma szumarum” po tym szumie, zostaje tylko echo w lesie, kiedy rano
wiatr zwiewa najtwardszych zawodników do domu. Później śniadanie, kiedy u nas
obiad, potem obiad kiedy u nas kolacja, a na końcu kolacja, kiedy u nas pusta
lodówka.
Najgorsze
w „Irenie” jest jej nieprzeciętne gadulstwo. Warunki atmosferyczne dodatkowo
wydłużają konwersację, gdyż pogoda zmienia się stukrotnie w trakcie
piętnastominutowej rozmowy. Irena to uwielbia. Wszech przymiotnikowość jej
wypowiedzi wciąż mnie zachwyca :”dadslowli, dadslowli!”. I nie wiem, czy to
przez mój angielski, czy brak zdolności aktorskich, ale mimo entuzjazmu Ireny
odpowiadam, że na deszcz to ja się po prostu wkurzam. I gdybym była wiatrem, to
też bym stąd zwiewała.
Przepraszam. Koniec narzekania. Kobiety trzeba kochać. Wychwalać
ich cnoty i zasługi. Trzeba pisać o nich wiersze, wierszyki choćby. Takie nawet
niezgrabne i niegramatyczne jak ten:
„Szuma szumarum”
szum mi myśl naszuwa:
naważyła Irena
nam szumnego piwa…”
Pozdrowienia z
Irlandii!
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz