niedziela, 21 lipca 2013

Problem z głowy


            Człowiek jak ryba. Psuje się od głowy. Bo głównie głowa owa dzierży te nasze wszystkie klocki ego. Oburzyć się mogą pięty, że hola hola, nie tędy, a śródstopie i cała ta podeszwa ludzka? I takie napięcie w pięcie się może wytworzyć, z tego jej niedoceniania, że może się odwrócić na sobie i pójść. A tego nie chcemy. Nie chcemy nigdzie iść. Głowie nie w głowie spacery. Więc pięta niech się opamięta i posłucha.
            Dominacja głowy w ciele ludzkim wcale dla niej zaszczytem nie jest. Kiedy drżące ręce mogą spokojnie schować się w kieszeniach,  a chwiejne stopy ukryć w kamaszach, głowa musi za wszystko odpowiadać. Za niewydolność nerek, za słabe kochliwe zbyt serce, za mięsień piwny, rozwodowe rozstępy, niegolone przez zimę nogi, burczenie brzucha i repetytorium ucha. Głowa więc tego nabożnie słucha. Tych litanii zażaleń bez end’u. Myśli jak to wszystko naprawić, jak udobruchać to całe ciało, pedagogicznie.
            Zaczyna więc od stopy trapionej kompleksem toporności rozmiaru 43. I owszem jak na kobietę… Rzekła: „Miła. Spójrz na stopę Bezrobocia. Toż to szwaja, nie stopa. A patrz, mówią wszyscy i w sklepie i na antenie. Istna celebrytka na stopie swojej celebrytswo swe uprawiająca. Widzisz, można? Można.” Dalej, łydka chlipie, że kształt jej się sypie, że nie w formie. Że z łYdki robi się łÓdka. – „O! przecież to różnica malutka. Na takiej łódce można kołysać biodrami, fale sukien, sukienek  rozpościerać, topić męskie spojrzenia w topielach”. Kolej przyszła na kolana, uda, biodra, poszło gładko…Uf. W pół drogi ciała, zjawiła się grubsza sprawa - brzuch. Skarży się, że wszyscy pytają, który to miesiąc. A brzuch już nawet nie pamięta, bo już dawno po terminie. Pamięta tylko imię dziecka – Apetyt. Głowa pochyliła się nad brzuchem, nasłuchuje to lewym, to prawym uchem. Wkrótce radośnie oznajmiła: „Apetyt trzeba w końcu urodzić, oswoić i porządnie wychować. Żeby nie przychodził nieproszony, nie burczał swawolnie i nie budził w nocy z niepokojem o zawartość lodówki. Tylko brzuch, bez wymówki”. I tak od nocy do świtu, przez rozpacz do zachwytu, ciało się z głową godziło.
            Myślała głowa, że to wystarczy. Że uzdrowione ciało, ją samą też naprawi. Że nie dyrygent, a orkiestra fałszuje. Że przyczyną jej psucia jest cała zgraja pod nią. Pomyliła się głowa, kolejny raz, niestety. I poczuła się strasznie sama, nie jak palec wcale, który ma dziewiętnastu krewnych, dwóch nawet serdecznych. Albo jak nogi, które w ufności mogą się na siebie założyć. Ona na tej kolumnie jest całkiem sama. – „Ach, gdybym taką drugą miała! Co dwie głowy, psuć się raźniej…"

sobota, 6 lipca 2013

Irena



Tak. Irlandia to na pewno kobieta, ze skłonnością do łzawych poranków, zwiewnych sukienek, burzliwych monologów i mgiełek zapachowych. Piękna i nie do zniesienia. Troskliwa jak tutejsze zasiłki. Zmienna jak pogoda, chmurzasto–humorzasta. Uprzejma jak rzucane bezwarunkowo „hałarju”. Taka kobieta szumi w głowie, bardziej niż imbirowy chmiel, kiedy wieczorami słucha się irlandzkiego folku w pubach. „Szuma szumarum” po tym szumie, zostaje tylko echo w lesie, kiedy rano wiatr zwiewa najtwardszych zawodników do domu. Później śniadanie, kiedy u nas obiad, potem obiad kiedy u nas kolacja, a na końcu kolacja, kiedy u nas pusta lodówka. ­
Najgorsze w „Irenie” jest jej nieprzeciętne gadulstwo. Warunki atmosferyczne dodatkowo wydłużają konwersację, gdyż pogoda zmienia się stukrotnie w trakcie piętnastominutowej rozmowy. Irena to uwielbia. Wszech przymiotnikowość jej wypowiedzi wciąż mnie zachwyca :”dadslowli, dadslowli!”. I nie wiem, czy to przez mój angielski, czy brak zdolności aktorskich, ale mimo entuzjazmu Ireny odpowiadam, że na deszcz to ja się po prostu wkurzam. I gdybym była wiatrem, to też bym stąd zwiewała.
            Przepraszam. Koniec narzekania. Kobiety trzeba kochać. Wychwalać ich cnoty i zasługi. Trzeba pisać o nich wiersze, wierszyki choćby. Takie nawet niezgrabne i niegramatyczne jak ten:

„Szuma szumarum”
szum mi myśl naszuwa:
naważyła Irena
nam szumnego piwa…”

Pozdrowienia z Irlandii!

M.

 

piątek, 5 lipca 2013

Precz żołądek, do serca!

Nigdy nie byłam zwolenniczką demonizowania słodyczy. Dziwiło mnie postne odmawianie sobie kalorii w Imię Boże, a może bardziej rozmiaru S. Tak jakby różowa landrynka, kostka czekolady, albo Kinderniespodzianka miały w sobie pierwiastek zła, od którego należy przebyć czterdziestodniowy odwyk.  Nie rozumiem jak ma się dusza do żołądka?
Pełna skupienia, pochłonięta znaczeniem kubków smakowych, przełyku, jelita  w wymiarze transcendentnym… zauważam ją na stoliku w kuchni. Wygląda cudownie, uśmiecha się do mnie tymi czekoladowymi ząbkami, czuję jej słodki, uwodzicielski zapach, kusi pulchnymi biodrami, wabi zgrabną pianką na wierzchu, nęci spływającą na talerzyk polewą, by tylko spojrzeć, tylko się pochylić i upewnić, że jesteśmy sobie przeznaczone. Ja i muffinka. To na pewno będzie udany i rozkoszny związek. Nie mogę już dłużej wytrzymać. Krążę zwiadowczo wokół stołu, trochę się waham, trochę gram na zwłokę. Muffinka bacznie obserwuje mój komiczny taniec godowy. Więc w końcu dyskretnie sięgam…
Niestety, kęs za kęsem, upewniam się, że muffinka mnie zwiodła. Że jeszcze kilka godzin temu była zimna, twarda i spoczywała w stanie hibernacji w zamrażarce.  Najpierw kruszy się moje zranione serce, potem cała muffinka, jakby chciała ostatnim tchem wykrztusić: „Ja wiem, że najważniejsze jest wnętrze, więc jestem teraz Twoim wnętrzem i chcę być najważniejsza”. Wtedy przychodzi myśl najgorsza. Ona tam już jest. Już przetransportowała miliony swoich tłuszczy, cukrów, kalorii, glutaminianów i innych ulepszaczo-morderców. Już nic nie będzie jak kiedyś. Muffinka stała się jednym z budulców mojego jestestwa.  A nawet w imię zasady: „jesteś tym co jesz”– ja stałam się muffinką. To mnie przytłacza. Próbuję sobie przypomnieć co robiłam zanim uwiodła mnie m…
W końcu do mnie dociera jak szybko odpowiedź sama mnie znalazła. Bo gdyby przeliczyć grzechy na kalorie, świat cierpiałby na chroniczną nadwagę. Gdyby pokusa miała na opakowaniu zawartość glutaminianów, ulepszaczy, regulatorów, a na końcu skutków ubocznych, nikogo nie korciłoby po nią sięgać. Metody na chudnięcie ze zła pochłaniałyby 70% czasu reklamowego. Za wszelką cenę zmniejszanoby ludzki apetyt na występki w celu ratowania gatunku. Dobro byłoby w modzie, oznaczałoby upragnione „fitt”, a muffinki o smaku wyrzutów sumienia, nadal spoczywałyby w stanie hibernacji.